Dlaczego królowie z ministerialnych gabinetów są nadzy? Bo obiecują wszystkim mercedesa, mając pieniądze na małego fiata. Kilka słów prawdy w felietonie dr Marcina Waltera, który za zgodą portalu Medycyna Praktyczna postanowiliśmy opublikować w naszym blogu, gdyż dotyka niezwykle istotnych problemów.

Po raz pierwszy w powojennej historii kluczowe stanowiska w rządzie piastuje trzech lekarzy (premier, minister zdrowia i minister pracy). Ich specjalizacje pozwalałyby na utworzenie nowej przychodni POZ-u (medycyna rodzinna, pediatria i interna).
Po raz pierwszy też groził ogólnopolski strajk lekarzy jako poparcie tych, którzy mimo presji nie podpisali niekorzystnych umów o wykonywanie usług.

Iskrą, która zapaliła tę beczkę prochu było przystrojenie się rządowych lekarzy w nowe, miło połyskujące przed wyborami szaty z poszukiwanej kolekcji „onkologicznej” i „kolejkowej”. Dwór monarszy był zachwycony i do dziś nie ustaje w komplementach. I kiedy lekarze PZ zakrzyknęli, że król jest nagi, potraktowano ich jak dziecko (ze znanej baśni o nowych szatach cesarza), a jak wiadomo – dzieci i ryby głosu (w tym wypadku w mediach) nie mają.
Dlaczego zatem królowie z ministerialnych gabinetów są nadzy? Bo – jak powtórzę za głosem z programu „Fakty po Faktach” – domagają się dla wszystkich i obiecują wszystkim mercedesa, mając pieniądze na małego fiata. I z przyczyn PR nigdy się do tego nie przyznają, choć społeczeństwo przyzwyczaiło się przez lata – jeśli chodzi o usługi zdrowotne – do jazdy na rowerze.

Gdyby bowiem to przyznali, to ktoś mógłby zapytać, dlaczego tych pieniędzy jest tak mało i dlaczego rząd rozdziela to co jest, a nie generuje i pomnaża tego, co być powinno (innymi słowy: gdzie jest prawdziwa reforma systemu ochrony zdrowia?). Przecież nikt inny jak rząd odpowiada za inicjatywę reform przez duże „R” (gdzież są dzisiaj ludzie na miarę ministra Grabskiego z II RP?) zamiast mieszać herbatę bez cukru. A przy tym od lat nie mieliśmy w rządzie ludzi bardziej obeznanych z ochroną zdrowia, którzy chętnie podjęli się ministerialnych obowiązków, widocznie wysoko oceniając swoje kompetencje…
Trąbienie o wlewaniu pieniędzy w POZ to kolejna szata z brokatu. Trzeba pamiętać, że lekarz, właściciel POZ wg obietnic ministra miałby otrzymywać nieco ponad 100 zł (ROCZNIE !!!) za każdego zapisanego do tego POZ pacjenta. Czyli 11 złotych miesięcznie. Jeśli więc mamy przychodnię, w której jest zapisanych 1500 pacjentów, to miesięcznie całe to „przedsiębiorstwo” ma 16.500 zł przychodu. Z tego należy opłacić czynsz za lokal, media, pensję pielęgniarki, sprzątaczki (a może i drugiego lekarza, bo jeden może nie „wyrobić”), sprzęt, druki, zakup licencji komputerowych etc. etc., a przede wszystkim badania laboratoryjne i obrazowe zlecane pacjentom.

Przedsiębiorcy mogą łatwo policzyć, ile zostanie na dochód lekarza. Autorzy systemu jak ognia unikają płatności za każdą rzeczywistą poradę lekarską (jak jest w wypadku specjalistów), bo inaczej już w pierwszym dniu system byłby niewypłacalny. Skutek: Lekarze POZ-u przyjmują nawet 70 pacjentów dziennie (mają przyjąć wszystkich chętnych), mając ok. 8 min na wizytę. W czasie tej wizyty wypełnianie całego katalogu dokumentacji zajmowało do dziś ponad 50% czasu, teraz dochodzi kilkustronicowy kwestionariusz pakietu onkologicznego i dalsze dokumenty. Moja koleżanka, lekarz POZ, zwierzyła mi się kiedyś, że po przyjęciu 70 pacjentów nie mogła sobie przypomnieć, gdzie zaparkowała samochód.

Czy zatem te 4 realne minuty na pacjenta zapewniają właściwy proces diagnostyczny i terapeutyczny, czy też mamy do czynienia z atrapą ochrony zdrowia, a wszyscy uważają, że tego nie widzą? Kiedyś pasażerowie autobusu miejskiego w ścisku urwali podsufitowy drążek, którego wszyscy się trzymali i udawali, że nic się nie stało – dalej trzymali ten drążek, aż ostatni wysiadający rzucił go na podłogę i uciekł… Ciekawe, kto chciałby być tym ostatnim pacjentem?
Nawet w Polsce (tak przeciwnej wszelkim zmianom) nie uniknie się prawdziwej reformy ochrony zdrowia. „Prawdziwej” oznacza wygenerowanie większych środków i eliminację marnotrawstwa. Nie łudźmy się, a szczególnie niech się nie łudzą ci, którzy pytają: „gdzie jest moja składka?”. Składka zdrowotna w obecnej wysokości nie pokrywa i nie pokryje stale rosnących kosztów opieki zdrowotnej.

Te rosnące w postępie geometrycznym koszty dotyczą WSZYSTKICH krajów, a nie tylko Polski. W miarę postępu medycyny i wydłużenia okresu życia nie wystarcza już słuchawka i strzykawka, dzisiaj wiarygodne diagnozy stawia się w oparciu o tomografię, rezonans magnetyczny, badania immunologiczne etc., których dostępność (czas oczekiwania) MUSI się skrócić, jeśli atrapę mamy zastąpić wiarygodnym systemem.

Być może jedynym rozwiązaniem byłoby uzależnienie wysokości składki zdrowotnej od stanu zdrowia w momencie zapisywania się do wybranego przez siebie ubezpieczyciela (jak np. w USA). Oczywiście w Polsce mamy rzeszę starszych, schorowanych ludzi, których na to nie stać. Dlatego moją propozycją jest rozdzielić usługobiorców na dwie grupy. Pierwszą, np. od 40 roku życia pozostawić w starym systemie, który stopniowo by się kurczył, aż zakończy życie ostatni do niego zapisany. Pozostałą, młodą część populacji umieściłbym w nowym systemie, gdzie nie byłoby jednolitej składki dla wszystkich.

Zwolenników konstytucyjnego, jednakowego traktowania obywateli zapytałbym, czy chcą płacić taką składkę (tych po 40 r.ż.), oraz czy wolą atrapę systemu (tych młodszych)? Alternatywą byłoby przeniesienie (dla tych do 40 r.ż.) systemu działającego i sprawdzonego w innym państwie Unii Europejskiej. O ile wiem, w rankingach zadowolenia pacjentów na dwóch pierwszych miejscach są systemy Finlandii i Austrii.

Jednocześnie należy zlikwidować dzisiejszą rozrzutność. W wielu przychodniach rozmowa z lekarzem jest dla starszego, przewlekle chorego człowieka jedyną socjalną atrakcją, która pozostała „bezpłatna”, nawet jeśli nie pojawiły się u niego żadne nowe dolegliwości. Dlatego wprowadzenie symbolicznej opłaty za każdą poradę (np. 5 zł), jak zrobiono to w Czechach, zdecydowanie poprawiłoby dostępność porad i wyeliminowałoby z poczekalni oczekujących wyłącznie na rozmowę z innym człowiekiem.

Gdzie jest jednak ten, który spojrzy oczami dziecka, niezamąconymi żadną wyborczą ideologią i odważnie powie, że „król jest nagi”? I kto jest tym prawdziwym cesarzem, który poważy się na pierwszą, prawdziwą reformę?
Gdzie minister Grabski ochrony zdrowia? No gdzie?…
dr n. med. Marcin Walter jest internistą i geriatrą, mieszka w Krakowie.

źródło: www.mp.pl

data publikacji 2015.01.15